Hazard, bogowie i LSD
Tworzenie sztuki dane jest wybrańcom takim jak Tarkowski czy Antonioni. Cała reszta może po prostu bawić się ruchomymi obrazami - mówi Peter Mettler, reżyser pokazywanego na przeglądzie filmu "Hazard, bogowie i LSD"
Tworzenie sztuki dane jest wybrańcom takim jak Tarkowski czy Antonioni. Cała reszta może po prostu bawić się ruchomymi obrazami - mówi Peter Mettler, reżyser pokazywanego na przeglądzie filmu "Hazard, bogowie i LSD"
Paweł T. Felis: Dokumentalista traktowany bywa dziś coraz częściej jak rodzaj kapłana niosącego prawdę, której nikt nie chce wypowiedzieć głośno. Wpływanie na rzeczywistość to dla autora dokumentów pokusa czy obowiązek?
Peter Mettler: Niebezpieczna pokusa. Bez reporterów wojennych, bez dokumentalistów, którzy mają odwagę mówić rzeczy niepopularne, nasza wiedza o świecie byłaby uboższa. Nie wiem jednak, czy chodzi o świat, czy o to, jak widzi go reżyser. Jeśli ktoś mówi wprost, co jest dobre i złe, obraz staje się elementem walki politycznej, a film zabija siebie. I zamienia w publicystykę.
Ginie sztuka?
- Tworzenie sztuki dane jest wybrańcom takim jak Tarkowski czy Antonioni. Cała reszta może po prostu bawić się ruchomymi obrazami. Tylko że w tej zabawie reżyser powinien być medium neutralnym.
Czy kamera z natury nie jest narzędziem manipulacji?
- Jest narzędziem niebezpiecznym. Kiedy biorę ją do ręki, czuję, że jest w niej dziwna, niepokojąca siła. Mam do niej szacunek, ale trochę się jej boję.
Trzeba więc czasem wyłączyć kamerę, żeby nie pokazać za dużo?
- Wielu rzeczy kamera oglądać nie powinna - na przykład śmierci, bólu. Kiedy zbliżam się do granicy intymności, przestaję kręcić. W ogóle jako człowiek z kamerą jestem bardzo nieśmiały.
Czy to właśnie ośmiela Pana bohaterów? W filmie "Hazard, bogowie i LSD" są oni zaskakująco szczerzy, a jednocześnie nie popadają w reportażowy banał.
- Jako dokumentalista jestem podróżnikiem. Nie zwiedzam, ale podróżuję. Lubię chodzić z kamerą sam. Dla moich bohaterów jestem wtedy obcym, który zadaje im pytania, jakich normalnie nikt im nie stawia: "Czy wiesz, czym jest cisza?", "Czy kiedykolwiek znalazłeś to, czego szukałeś"? Żeby otrzymać szczerą odpowiedź, ja też się odsłaniam, dużo opowiadam o sobie i filmie. Wciąż jesteśmy dla siebie obcy, ale możemy już sobie zaufać.
Kamera nie zabija szczerości?
- O kamerze szybko się zapomina, bo nasze rozmowy przypominają spowiedź. Czy Eva z mojego filmu, która widzi Boga i z nim rozmawia, mówi prawdę? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Rzeczywiście, w czasie montażu widzisz więcej. I czasem słyszysz nutę fałszu. Chodzi jednak o to, żeby zachować na ekranie niewinność spotkania, które przeżyłem.
A może o to, żeby podtrzymać iluzję? Pana film opowiada o narkotykach, seksualnej stymulacji, religijnej ekstazie. Jeden z bohaterów mówi: "Wszystko, co czujemy - ból i szczęście - jest iluzją".
- Dla tych bohaterów - bez względu na miejsce, narodowość, kolor skóry - ucieczka w iluzję bierze się z pragnień. Poczuć się bezpiecznym, wolnym, nieśmiertelnym, bliskim Boga, zatopić się w ekstazie, zobaczyć świat tak, jak widzi go kilkuletnie dziecko - to marzenie powszechne bez względu na to, czy jesteśmy w Indiach, czy w Ameryce, w kasynie, czy kościele. Każda iluzja, każda wiara wypływa z tęsknoty. Kino również. Dlatego dla mnie najsilniejszym narkotykiem jest kamera. To przecież film o tym, jak sami nadajemy wszystkiemu znaczenie, porządkujemy, określamy. Film o ludziach, którzy go oglądają.
Pana film jednak nie tylko się ogląda - muzyka jest tu równie ważnym narratorem jak obraz.
- Nie jestem opowiadaczem zajmujących historii i stąd moje problemy z producentami. Opowiadam obrazem i muzyką. Nie interesuje mnie dzisiejsza rozrywka w multipleksach, którą łyka się łatwo jak popcorn. Zależy mi na energii między filmem a widzem, dzięki której rodzi się sens. Muzyka pozwala uciec od pustych, intelektualnych dywagacji i przenosi odbiór w intymną sferę emocji, uczuć, wrażeń. Dla mnie najważniejszą.
Za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu dziękuję organizatorom Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty
Komentarze