W drodze o narkotykach

Pięć obszernych tekstów o narkotykach z katolickiego miesięcznika "W drodze".

Tagi

Źródło

"W drodze"

Odsłony

7044

"W drodze" nr 11 (327) 2000

 

  • Brałem przez dwadzieścia cztery lata
  • Te schody nie mają końca SZYMON HOŁOWNIA
  • Dwóch niepancernych i pies. Z anonimowym celnikiem rozmawia Grzegorz Jasiński
  • Czy mój syn jest narkomanem? KATARZYNA ANDRZEJEWSKA
  • Narkoman czy kryminalista?
  • TOMASZ JASTRZĘBOWSKI

 

Brałem przez dwadzieścia cztery lata

Byłem dealerem, byłem producentem, byłem użytkownikiem. Nie byłem tylko przemytnikiem. Siedzę w narkotykach od początku ich istnienia w Polsce. Brałem przez dwadzieścia cztery lata. Na początku oszukiwaliśmy się, że odkryliśmy drogę do nieba. Potem pozbyłem się wszystkich złudzeń.

W połowie lat siedemdziesiątych narkotyki i narkomania były obcą, nieznaną planetą. Szukaliśmy nieznanych dotąd przeżyć, nowej przestrzeni życia. Byliśmy pierwszymi w Polsce. Nie było ludzi, którzy mogli powiedzieć: "Nie róbcie tego". Dopiero na podstawie własnych doświadczeń, dostając po tyłku, mogliśmy wypracować pewną wiedzę o środkach uzależniających. Na początku oszukiwaliśmy się, że odkryliśmy rodzaj dobrej nowiny. "Wystarczy sobie dać w żyłę i już jesteś w niebie, już k

ochasz, już żyjesz w świecie pełnym wszystkiego, co sobie wytworzysz". Zanim nastąpiła degeneracja i przyszło pierwsze żniwo śmierci, zrobił się przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Amfetamina nie była wtedy uważana za narkotyk. Wśród narkomanów nie należało się wówczas przyznawać do takiej bzdury. Przepisywano ją studentom podczas sesji. Miała wspomagać ich możliwości. Nosiła polfowską nazwę psychedryna. Widziałem nawet poradnik dla gospodyń domowych, gdzie było napisane, że jeżeli gospodyni o

dczuje zmęczenie, powinna zażyć dwie tabletki psychedryny, odczekać czterdzieści minut, po czym doświadczy dobrego samopoczucia, przypływu sił i będzie znowu wspaniałą panią domu. W siedemdziesiątym siódmym roku lek został wycofany, ale jeszcze długo można było go dostać w obiegu farmakologicznym.

Rzeczywistość była bardzo szara. Młody człowiek miał do wyboru dwie opcje: bycie z władzą albo przeciwko niej. Szukaliśmy czegoś innego, ujścia dla tęsknot za bardziej wyszukanymi odczuciami, przeżyciami, treściami. Do Polski docierać zaczęła z Ameryki fala kontestacji, dzieci kwiaty, hipisi. Wytwarzały się subkultury. Nareszcie byliśmy razem. Osamotnieni spotykali podobnych do siebie. Kilka osób dogadywało się, robiło zrzutę, wynajmowało mieszkanie, tworzyło coś

w rodzaju komuny... Swoim wyglądem: długie włosy, obszarpany strój, pasowałem estetycznie do środowiska. Praktykowano wtedy rodzaj kastowości i nie każdego dopuszczano. Najpierw trzeba było odbyć swoisty nowicjat.

Wiązało się to ze szczególnymi obyczajami. Miałem szesnaście lat i głowę nabitą marzeniami o wielkiej miłości, o dziewczynie. Którejś nocy zobaczyłem pary, które we wspólnym pokoju zaczęły się bezceremonialnie kochać. Nad ranem doszło nawet do zmiany partnerów. Byłem pełen wewnętrznego sprzeciwu,

ale nie dałem po sobie tego poznać. Zaakceptowałem wszystko na siłę. Uważałem, że jesteśmy inni, że warto tak postępować, że jest fajnie. Gdy doszła chemia w postaci narkotyków, zwielokrotniły się odczucia pozytywne, a wyciszyły się odruchy sumienia.

Moi r

odzice... Do ich domu mogłem przychodzić tylko po zmroku, żeby nikt mnie nie widział. Bywało, że przez wiele miesięcy w ogóle ich nie spotykałem... Oni myśleli, że w końcu złapie mnie milicja, że coś się stanie. Sądzę, że ciągle spodziewali się telefonu, z którego dowiedzą się, że ze mną koniec. Byli na to przygotowani. Wszystko wiedzieli od samego początku. Mój ojciec był istotną postacią nomenklatury komunistycznej. Mama -- szara myszka, chodząca do kościoła i przejmująca się opinią ludzi. Moje życie było z początku rodzajem protestu, deptania ich pozornych wartości. Cieszyło mnie, że mogę zademonstrować swoją inność.

Środowisko ćpunów lat siedemdziesiątych preferowało opium, czyli przetwory makowe. Dopóki nie wynaleziono technologii produkcji kompotu, stosowano wywar z makówek: makiwarę albo zielony mak. W miastach portowych istniała możliwość zaopatrywania się w morfinę. Na każdej jednostce pływającej było kilka, czasem kilkanaście tratw, a na nich pojemniki, które nazywaliśmy bańkami. Taka beczka miała w

sobie 30 pigułek morfiny i 20 pigułek psychedryny. Za pomocą wódki dogadywało się z wachtowym, a jak nikt nie pilnował, to okradało się tratwy. Dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych narkotyki wycofano z tratw. Policja nie znała jeszcze problemu. Karała za włamanie do barek, a nie za narkotyki.

Gdy zabrakło morfiny, znalazło się dwóch chłopaków, którzy zmuszeni koniecznością kombinowali, jak z ogólnie dostępnego maku wytworzyć produkt narkotyczny. Opracowali gdańską metodę produkcji kompotu. Z początku znali ją tylko wtajemniczeni, ale bardzo szybko technologię odsprzedano. Po dwóch latach w każdym zakątku kraju produkowano kompot. Wcześniej nie było żadnego handlu. Pojawił się dopiero w tym momencie. Znaleźli się producenci i sprzedawcy. Chociaż częściej

producent wymieniał towar za odczynniki potrzebne do produkcji. Odbywało się to w zamkniętym kręgu znajomych.

Wcześniej byliśmy przyjaciółmi: wolna miłość, braterstwo... W latach osiemdziesiątych wraz z narkotykami pojawiło się cierpienie związane z głodem, potrzebą zażycia kolejnej dawki. Znika wtedy solidarność, chęć pomocy drugiemu... Wszystko przestaje istnieć. Ja po pierwsze i po ostatnie muszę mieć dla siebie działkę. Towarzystwo liczy się wtedy, gdy pomaga zaopatrzyć się w narkotyki. Jak nie, to wyn

ocha, to won, to drzwi zamknięte. Taka powolna degeneracja doprowadziła do tego, że ludzie łączyli się tylko ze względu na potrzeby i umiejętność zaspokajania głodu. Jeden miał dostęp do rolników handlujących słomą makową, inny do odczynników...

Wszedłem w związek małżeński. Dziewczyna była z kręgu, ale brała sporadycznie, z ciekawości. Nie dawało jej to oczekiwanej satysfakcji. Kiedy zaczęliśmy być razem, jej branie pozostało już tylko wspomnieniem. Gdy miałem dwadzieścia lat, urodziło nam się dziecko. Pew

nego wieczoru pokłóciliśmy się i zastałem drzwi do domu zamknięte. Udałem się do bliskich mi ludzi, którzy warzyli w mieszkaniu heroinę. Można się tam było poczuć jak w pracowni alchemicznej. Nie miałem się gdzie podziać, nie chciałem wracać do domu rodzinnego, więc zamieszkałem tam i przypatrywałem się produkcji. Już po tygodniu nauczyłem się technologii. Przez następne osiemnaście lat nie zdarzyło mi się kupić towaru. Zawsze go miałem w każdej potrzebnej mi ilości i jakości. Byłem już tak ostro uzależniony, że musiałem sobie wstrzykiwać trzy, cztery razy w ciągu doby sterylny kompot.

Żadne pierwsze wzięcie nie powoduje uzależnienia. Jednak człowiek, który chociaż raz wziął, zna tę przestrzeń, gdzie się można oszukać, gdzie nie ma bólu ani cierpienia. Jednorazowe wzięcie pozostawia ślad w pamięci. Mówisz sobie: "Człowiek jest rozsądny, nigdy więcej". Ale po roku, po dwóch przychodzi jakaś tragedia: umiera ktoś bliski, rzuca cię dziewczyna, wywalają cię z pracy. Wtedy przypominasz sobie, że istnieje azyl, w

którym można się przechować. Zaczynasz się ratować. Na chwilę rozwiązujesz problem. Potem jest jeszcze gorzej. U rozsądnego człowieka, który kiedyś raz wziął, po dwóch tygodniach codziennego zażywania pojawiają się pierwsze objawy głodu...

Zabrzmi to niewi

arygodnie, ale od mojej pierwszej produkcji polskiej heroiny do sprzedaży pierwszej działki minęło około dwunastu lat. Byłem producentem na potrzeby własne i grupy, z którą żyłem. Dochodziło niejednokrotnie do wymiany. Ktoś przynosił odczynniki, dostawał za to towar. Przez wiele lat dwie osoby w mieście wiedziały, że jestem uzależniony i produkuję na własny użytek. Sprzedawać zacząłem dopiero w dziewięćdziesiątym czwartym. Zostałem do tego zmuszony sytuacją życiową. Przedtem nie musiałem tego robić, bo pracowałem w warsztacie, byłem listonoszem, prowadziłem kwiaciarnię. Przez kilka lat dobrze funkcjonowała. Pewnego miesiąca zarobiłem tysiąc dolarów ponad to, co zwykle. Jednocześnie dostałem wiadomość, że ktoś mi odsprzeda czterdzieści deka amfetaminy, prosto z produkcji, czystej, jeszcze niedosuszonej, świeżutkiej. Natychmiast kupiłem z myślą, że część odsprzedam, że mi się pieniądz zwróci. Kiedy ją spróbowałem, stwierdziłem, że przecież takiej jakości już szybko nie załatwię. Skończyło się na tym, że z drugą żoną to czterdzieści deka wyćpaliśmy razem w ciągu dziewięciu miesięcy.

Pewnego razu moja pięcioletnia córka przyszła do mnie wieczorem.

-- Tata, poczytasz mi bajki na dobranoc?

Zawsze to lubiłem. Mała nie chciała oglądać wideo, tylko żebym jej czytał bajki. Były to bardzo sympatyczne momenty, ale tego wieczoru byłem skonany.

-- Nie, Magdusiu, nie, jestem bardzo zmęczony, źle się czuję.

-- To idź, posiedź sobie w kuchni i będzie z tobą wszystko w porządku.

Wtedy otrząsnąłem się, bo dotarło do mnie, że moje dziecko zauważyło, iż tata wchodzi do kuchni skonany, a wychodzi pełen energii. Rzeczywiście szedłem tam sobie zażyć. Naraz stanęły mi w pamięci sytuacje, kiedy byłem w domach narkomanów, gdzie dzieciaki biegały pomiędzy odczynnikami, wśród produkującej się

heroiny. Bywało, że dziecko nie umiało dobrze zdania sklecić, a wiedziało, gdzie mamusia trzyma igły do strzykawki. Gdy mamusia podawała sobie działkę i igła się zapchała, wydzierała się na dziecko: "Przynieś mi igły!". Dziecko spanikowane, roztrzęsione szukało igieł. Przyrzekłem sobie, że u mnie coś takiego się nie zdarzy. Musieliśmy się rozstać. Byłem szczęśliwy w tym związku. Na pewno warto było o niego walczyć. Nie warto było go tracić. Do końca życia będę żałował. Moja żona wcześniej nie zażywała. Zaczęła przy wspomnianej amfetaminie. Czułem, że jak się rozstaniemy, to ona się uratuje i będzie chroniła córkę. Miałem kolegę, któremu moja żona zawsze się podobała. Niby w żartach mówił: "Zobaczysz, kiedyś ci ją odbiję". Wiedziałem, że nigdy się tak daleko nie posunie, ale że coś tam do niej czuje. Z pełną świadomością tego, co się stanie, poprosiłem: "Słuchaj, Władek, dam wam samochód, zabierz ją z Magdą nad jezioro. Pomożesz im się rozbić. Weźmiesz sobie wędki, zaopiekujesz się nimi". Wepchnąłem ich sobie w ramiona... Pozostaliśmy przyjaciółmi, spotykaliśmy się, chciałem utrzymać kontakt z córką. Żona mi zawsze mówiła: "Jak się umówisz z dzieckiem, to dotrzymaj słowa albo się nie umawiaj wcale". Zawsze byłem chętny na następne spotkanie, na jakiś spacer... Później towar wyprodukował się akurat nie na tę godzinę... Narkotyki zawsze były pierwsze, Magda zawsze druga... W największych ciemnościach szuka się jasnych punktów i może dlatego, mimo wszystko, na swój sposób, lubię siebie za to, że nie było jej ze mną na dnie.

Gdy żona się wyprowadziła, uczyniłem z domu totalną melinę. Potem rozwaliła się kwiaciarnia, wszystko się rozsypało, a ja przyzwyczajony do pewnego poziomu ekonomicznego, zostałem na lodzie. Zacząłem sprzedawać. Długo do tego dojrzewałem. Przynajmniej pięć lat. Wszystko ma jakąś moralną cenę. Wtedy nie oceniałem producentów ani dealerów. Zawsze dzieliłem ludzi na porządnych i świnie. Byli producenci, którzy w domu sprzedawali towar. Jak ktoś nie miał pieniędzy, a był w potrzebie, potrafili pomóc

i nie oczekiwali zwrotu. Byli też tacy, co chociaż mieli od groma towaru, to dla zasady, żeby nie zaczęli się schodzić inni, nie pomogli nikomu.

Osobiście nigdy nie spotkałem takich, którzy rozdawali dzieciakom darmowe działki i szukali w ten sposób nowych klientów. Ciężko mi w to uwierzyć. Może w bogatszych społeczeństwach... Oczywiście, niejednokrotnie się zdarzyło, że ktoś kogoś poczęstował pierwszy raz za darmo. Ale to było na zasadzie towarzyskiego poczęstunku. Nikt nigdy nie prowadził takiej polityki:

idę szukać klientów i rozdaję im działki. To się łączy z nakładem i drogo kosztuje. Ci, którzy są tak bogaci, że stać ich na taką akcję promocyjną, nigdy nie będą się bawili w detalistów, bo im to nie jest potrzebne. A cała reszta nigdy się na coś takiego nie rzuci, bo to jest nieekonomiczne... Tu się patrzy na kasę i bezpieczeństwo. Jeżeli jest dzieciak, to mu się nie sprzedaje. Zbyt duże ryzyko. Zdarzyło mi się, że przychodził koleś z kasą w ręku, ale obawiałem się, że pojawi się ojciec, matka... Wiedziałem, że takie dzieciaki to nie jest rynek zbytu, a tylko problemy i kłopoty. Nie sprzedawałem im z czysto zachowawczej, asekuracyjnej postawy... Nigdy motywem nie była chęć uchronienia dziecka. To była czysta ekonomia.

Mój najmłodszy klient miał czternaście lat. Od dwóch lat zajmował się dealerowaniem. Potrzebowałem wtedy amfetaminy, a miałem heroinę. Wymieniliśmy się. Jak się widzi kolesia, takiego właśnie czternastolatka, który jest wyżeraczem i niejednego już zdążył wykończyć, to myśl, że to dziecko, nie

przychodzi do głowy. Raczej się go obawiałem, bałem się do niego plecami odwrócić. Nie chcę bronić dealerów czy handlarzy, ale przez całą moją karierę nie spotkałem zagubionych dzieci o niewinnych oczach, wychuchanych maminsynków, których truli ci spod ciemnej gwiazdy. To jest dla mnie science fiction. Oczywiście, zdarzyły się parę razy osoby młode, które chciały, bym im sprzedał. W jednym tylko przypadku zrobiłem to. W innych walczyłem i udało mi się kilka osób zatrzymać. Ustawiałem to tak: "Dobrze, zrobię ci. Masz, to tutaj leży, ale umówmy się za pół godziny". Potem przesuwałem o pół godziny, o godzinę, o piętnaście minut. I tak do późnej nocy. Potem mówiłem: "Chodźmy spać, z rana możesz sobie to schować". Po przebudzeniu taka osoba już nie chciała.

Nie

wiem, czy dealerzy działają w podstawówkach. W średnich są na pewno. Są to uczniowie, którzy sami sprzedają albo mają odpowiednich znajomych. Nawet nie potrzeba, żeby w jakiejkolwiek szkole był dealer. Istnieją miejsca -- choć to już właściwie przeszłość, tego już nie będzie -- raczej numery telefonów, gdzie się dzwoni, zamawia towar, na określoną godzinę, hasło. To się odbywa w ten sposób, że ktoś komuś daje telefon: "Pod tym telefonem jest osoba, u której kupisz wszystko". Potem dzwoni do dealera i mówi: "Będzie do ciebie dzwonił człowiek, on jest ode mnie, będziecie się ustawiać". Koleś jest w szkole na lekcjach i ustawia sprzedaż amfetaminy. Potem każde miejsce jest dobre, za każdym razem inne. Narożnik, przelotówka bloku, ulica... Podjeżdża samochód, wsiadasz, sto metrów, zostawiasz pieniądze, bierzesz towar, wysiadasz...

Miałem sąsiada, który brał narkotyki i zaopatrywał się u mnie. Pewnego razu zaproponował: "Słuchaj, nie mam pieniędzy, ale daj mi tyle a tyle towaru, ja ci go sprzedam". Pasowało mi to. Dawało się towar, jedna trzecia była dla dealera, reszta dla producenta. Gdy przeszedł do mnie za którymś razem, mówię mu: "Słuchaj kolego, będziesz u mnie dostawał najlepszy towar, taki sam, jaki ja biorę. Daję ci go nie dlatego, że cię lubię, tylko chcę

cię od siebie uzależnić. Muszę mieć pewność, że gdybyś mnie miał ochotę przewalić, zniknąć z kasą, to takie cię głody dopadną, że aby dawkę zdobyć, będziesz musiał zaraz całą kasę wydać, bo nigdy czegoś takiego nie kupisz...". Sam wiem, że to było bardzo zimne i superwyrafinowane.

Trafiłem do więzienia. Siedziałem siedem tygodni za produkcję heroiny. Po wyjściu dotarły do mnie osoby, które zaczynały handlować amfetaminą. W więzieniu nikogo nie zakapowałem, nikt przeze mnie nie ucierpiał, więc miałem opinię osoby godnej zaufania, której można powierzyć towar. Zacząłem dostawać w komis amfetaminę i ecstasy. Po jakimś czasie sam stałem się ich użytkownikiem i popadłem w długi, ale umiejąc produkować kompot, na czas się spłacałem. Doszło jednak do sytuacji, że p

ozostawały mi cztery miliony długu, co nie jest żadnym szczególnym pieniądzem. Dostałem wtedy miejsce na detoksie, na które długo czekałem, znalazłem się w szpitalu i nie mogłem dotrzeć do ludzi dostarczających towar. To oni zawsze przychodzili do mnie, a nie ja do nich. Nie zdołałem ich poinformować, że jestem w szpitalu. Próbowali ze mną nawiązać kontakt, a gdy im się to nie udało, spalili mi mieszkanie. Dostałem eksmisję, bo nie miałem pieniędzy na remont...

To już były struktury mafijne. Chcąc sprzedawać amfetaminę -- nie wiem, jak jest teraz, ale jeszcze półtora roku temu -- trzeba było zapłacić odpowiedniej osobie dwieście marek haraczu za chodnik. Wtedy można było handlować bez ograniczeń i miało się do dyspozycji ochronę. Jeżeli ktoś napadł na dealera

albo jeśli odkrył on handlarza niepłacącego haraczu, dzwonił na kontakt, który mu dostarczał towar, i mówił: "Pojawił się tutaj taki a taki, sprawdźcie go, bo mi psuje rynek". Sam byłem częścią tej gry. Zostałem kiedyś pobity, leżałem z połamanymi żebrami, bo nie byłem na czas we właściwym układzie... Później się bałem, ale wiedziałem, że jeżeli będę w porządku, to mi nic nie zrobią. Takie sytuacje traktuje się jako część pracy. Istnieją czynniki, które sprzyjają sukcesowi, oraz takie, które przeszkadzają. Trzeba tak się zachowywać, żeby osiągnąć sukces. Wszystkie odruchy litości, dylematy moralne nie sprzyjają rachunkowi ekonomicznemu, przeszkadzają w wykonywaniu pracy. Przeważnie dla samego handlarza zyskiem jest towar. Klientów zazwyczaj nie widać, są bezimienni, pojawiają się i znikają. Obawa przed utratą towaru eliminuje jakiekolwiek uczucia.

Kiedyś stałem się zakładnikiem własnych dealerów. Miałem kłopoty z surowcem. Pojawił się w moim domu Gruzin, potem emigranci z byłego Związku Radzieckiego. Załatwili wszystko. Poczułem się jak król na włościach. Ludzie od produkcji robili w kuchni towar, inni sprzedawali, a ja miałem pieniądze i czysty zysk. Bardzo wygodnie. Dopiero później się dowiadywałem, jak zachowywali się ci niby moi ludzie. Ktoś zalegał osiem

centów towaru. Śmieszna kwota. Powiesili go nad pędzącym pociągiem i trzymali tuż nad przelatującymi wagonami. Następnie pozwolili odejść, mówiąc, że w ciągu kilku godzin ma przynieść dług, bo następnym razem to... Nic mu się nie stało, a oni odzyskali pieniądze... Teraz się odcinam od tego. Wtedy myślałem takimi kategoriami: liczy się tylko to, że są pieniądze, nikt nie stracił życia, a że kogoś się nastraszyło... Tak naprawdę to ja byłem ich zakładnikiem. Gdybym tylko na cokolwiek nie wyraził zgody, to pewnie pokazaliby mi, gdzie jest moje miejsce...

Amfetaminę produkowano w Polsce chałupniczo już w latach siedemdziesiątych, jeszcze w czasach hipisów, ale nie schodziła. Panowała wtedy socjalistyczna narkomania. Bardzo nieestetyczna: strzykawka, heroina, kompociarstwo, AIDS... Dziś to już skansen. Kompot praktycznie nic nie kosztował, bo robiło się go za pomocą octu, soli kuchennej, rozpuszczalnika acetonowego, z chwastu, który chłopu był niepotrzebny. Nie trzeba było inwestować żadnych istotnych pieniędzy.

Dopiero otwarcie na Zachód i pojawienie się klasy posiadającej zasoby finansowe wytworzyły prawdziwy rynek. Dołączył do tego towarzyszący transformacji ustrojowej stres społeczny, który generował zapotrzebowanie na narkotyki. Na czarnym rynku obok samochodów, alkoholu czy papierosów, pojawiły się niewielkie ilości marihuany, amfetaminy i innych specyfików. Okazało się, że można na nich zarobić. Jeszcze cztery, pięć lat temu zajmowali się tym amatorzy. Teraz wszystko jest tak zmontowane, że nowy dealer musi być zaprotegowany, mieć odgórne namaszczenie, zapłacić haracz. Kiedyś można było zostać pobitym przez gang osiedlowy, który nie chciał mieć na swoim terenie konkurencji. Teraz mamy do czynienia z gospodarką planową.

Kiedy spalono mi mieszkanie, zniknąłem. Nie chcąc pojawiać się w swoim dawnym środowisku, zacząłem bywać w dyskotekach. Codziennie wieczorem zbierało się towarzystwo małolatów: siedemnaście, osiemnaście lat. Pewnego wieczoru przychodzi dziewczyna, która się do mnie codziennie przysiadała. Jak n

ie miała, to jej dołożyłem do piwa czy do papierosów. Patrzę, ona ma pierścionek, który w narzeczeństwie podarowałem mojej pierwszej żonie. Pytam się: "Skąd masz ten pierścionek?". A ona: "To od mojej matki". Naraz sobie uświadamiam, że to może być moja córka. Myślę: "To na razie tylko pierścionek. Ale też ma na imię Marlena. Kto to może być? To byłoby niesamowite". Pamiętam, że Marlenka urodziła się 3 lutego. Był koniec stycznia. Słucham, a ona ustawia się z przyjaciółmi. "Przyjdźcie w sobotę -- zrobię urodziny". W sobotę wypadał trzeci. Wszystko stało się jasne. Widywałem, jak pali marihuanę, jak wchodzi do ubikacji, żeby wdychać amfetaminę.

Tydzień później postanowiłem jej się przedstawić. Zaniemówiła na pół godziny. Później zapytałem, czy próbowała wstrzykiwać heroinę. "Tak, dwa razy". Bałem się, żeby jakiegoś AIDS-a nie złapała. Chciałem za wszelką cenę usłyszeć, że dostała od kogoś, kto by wykluczył tę ewentualność. Dowiedziałem się, że pierwszy raz podał jej ten czternastoletni koleś, któremu dostarczyłem pierwszy kompot w jego życiu. Trzy lata później dał pierwszy raz mojej córce...

Zanim poznała mnie jako ojca, znała mnie jako największego dealera. Z początku myślała, że teraz będzie luz, bo tata się tym zajmuje. Kiedyś spytała, czy mógłbym jej coś odpalić. Powiedziałem: "Marlena, nie rozmawiajmy w ogóle o czymś takim. Ponieważ jesteśmy dla siebie tym, kim jesteśmy, nie przychodź do mnie z takimi sprawami. Nie będę ci prawił żadnych kazań. Byłaby to totalna nieuczciwość, gdybym innym sprzedawał, a tobi

e zakazywał, ale nie oczekuj, że będę ci cokolwiek załatwiał". Wyrzekła się mnie. Byłem już w ostatnim stadium ćpuna i nie nadawałem się do jakiegokolwiek działania.

Jestem przekonany, mam co do tego wewnętrzną pewność, że istnieje w policji szalona korupcja. W świecie narkotykowym wykańczanie konkurencji odbywa się przy pomocy policji. Ktoś komuś podaje na talerzu do odstrzelenia inną strukturę. Policja, aresztując określoną grupę osób, nie robi żadnej czystki. Raczej umożliwia innej grupie wejście na ten

teren. Nigdy, po żadnej czystce -- a były w paru miastach takie akcje -- nie zabrakło towaru. Był przez cały czas. Osobiście czasami nie wchodziłem do interesu, robiłem sobie przerwę, bo czułem, że układ jest zdegenerowany, musi być odstrzelony. Wiedziałem, że pojawią się niedługo następni ludzie, z lepszym, tańszym towarem, którzy będą chcieli przechwycić rynek i wtedy z nimi warto współpracować... Taka kalkulacja zawsze mi się sprawdzała. Grupa, której dealerzy mieli zły towar, w której pojawiały się oszustwa, brak było przestępczej uczciwości, nie miała już prawa długo istnieć. Wiedziałem, że nie warto w nią inwestować, nadstawiać głowy i jechać na tym samym wózku. Gdy została wykończona przez policję, wchodzili następni, z dużo lepszą ofertą.

Nie spotkałem dealera, który by nie ćpał. Być może hurtownicy na górze, którzy operują większymi ilościami towaru. Czasem ktoś chce strugać zimnego typa, ale to jest blichtr. Zajmujący się najgorszym procederem, bezpośrednim kontaktem z klientem, sami są klientami. Bio

rą towar od kogoś ponad sobą, po czym część odsprzedają, a część zużywają. Przeważnie z początku jest się tylko handlującym, później staje się też użytkownikiem. Im bardziej w dół, tym więcej ćpunów. Nie wierzę tym, którzy deklarują, że nie biorą.

Kiedyś policzyłem, ile osób z mojej generacji straciło życie przez narkotyki. Dwanaście lat temu było ich siedemdziesiąt. Potem przestałem liczyć. Zawsze starałem się bawić. Narkotyki miały mi dawać luz, siłę, moc, poczucie władzy, większą wydolność fizyczną czy e

mocjonalną. Kiedy tylko zauważałem, że źle się dzieje, że znalazłem się w układzie, w którym za mocno tracę, starałem się coś zmodyfikować.

Nigdy nie przekroczyłem barier. Widziałem, że na narkotykach nie można zarobić. Stając się wielkim bogaczem, jakimś mafiozem, stajesz się zwierzyną do upolowania. Nie należy być zbyt dużą osobą w tych interesach, żeby nie stanowić dla nikogo zagrożenia ani konkurencji. Wydaje mi się, że zawsze znajdowałem miejsce pośrodku. Chciałem zarobić tyle, żeby mieć dla siebie i

na przeżycie, ale nie aż tyle, żeby świrować Rockefellera i dać się odstrzelić. Taki balans powodował, że nigdy na tyle nie dałem się narkotykom ogłupić, żeby stracić kontrolę i szukać ich za każdą cenę. Chciałem, żeby było fajnie.

Finał nastąpił niedawno, gdy się zakochałem. Uświadomiłem sobie, że pierwszy raz spotkałem kogoś, z kim naprawdę, tak do końca mógłbym być szczęśliwy. Pamiętam poczucie niemożności, że mogę co najwyżej tamtej osobie schrzanić życie. Waliłem pięścią w poduszkę i płakałem, ryczałem

niesamowicie. Nie zrobiłem wtedy nic, nawet nie próbowałem... Rozstałem się z tamtą dziewczyną... Jednak do mojego sumienia dotarło coś, co szarpało moje uczucia. Mimo tylu lat uzależnienia, wypranej osobowości, tamtej nocy powiedziałem sobie: "Nie! Ja już nie chcę!". Wcześniej nie wierzyłem, deptałem wszystko, co związane z Jezusem Chrystusem, wykorzystywałem wszystkie swoje cwaniackie talenty, by szydzić z wiary. Naraz, jednej nocy zapragnąłem się uratować i gotów byłem powiedzieć: "Jezu, weź mi pomóż!". Wyrzekłem to z przeogromnym bólem, dosłownie trząsłem się, coś we mnie tąpnęło. Mimo iż byłem na głodzie narkotycznym, mimo że zbliżał się czas mojego wzięcia, to stwierdziłem, że coś musi się stać.

Wracałem przez plac budowy kościoła. Tak się złożyło, że na skwerze, przez który latami skracałem sobie drogę, wybudowali mi kościół. To może trochę śmiesznie zabrzmi, ale dosłownie kościół stanął na mojej drodze. Poczułem, że tutaj mogę znaleźć rozwiązanie moich problemów. Musiałem tylko pozostać, bo czułem, że coś tu mam do załatwienia. Przystanąłem bezradnie, bo nie wiedziałem, co mam zrobić. Trzymałem się krzyża, płakałem, ale zapaliły się już we mnie okienka nadziei. Zostałem do szóstej trzydzieści. Otworzono kościół. Przystąpiłem do spowiedzi. Poczułem się wybrany, poczułem nieznaną mi wdzięczność do nieprawdopodobnej Opatrzności, która zawsze była nade mną. Od roku już nie biorę.

opowieści wysłuchali Agnieszka Hyży i Paweł Kozacki OP

 

 

 

 

SZYMON HOŁOWNIA

Te schody nie mają końca

Przyprowadzili

na naszą kanapę kumpla, który studiował przyszłościowy kierunek na jednej z najlepszych na świecie uczelni i który bez amfetaminy nie mógł już sobie poradzić. Co lepsze? -- pytała Kelly. -- Programowa, luźna kontestacja rzeczywistości czy dramatyczna próba osiągnięcia w niej sukcesu? U nas trawka to nie narkotyk -- ale, żeby użyć twoich standardów, narkotyzujemy się wszyscy.

-- Toś piep... preambułę! -- wykrzyknął kolega, z którym od kilku miesięcy usiłowałem uzgodnić główne tezy tekstu o narkotykach. Michaś, wybitny student medycyny, cztery języki, publikuje w prestiżowych pismach, od narkotyków nie stroni. Pali marihuanę -- jak sam to określa -- wręcz jara jak smok, łyka różne pigułki, regularnie jeździ do Amsterdamu po towar. Zna temat. -- Do d... taki tekst.

W

samolocie do Londynu, w drodze po kolejną porcję ludycznych doznań, Michaś wyrwał mi laptopa i napisał nowy wstęp:

-- Jestem młodym dziennikarzem. Porządnym obywatelem. Będę pisał o marihuanie. O dopalaczach, o ecstasy, o flatlinerach. G... o nich wiem. Nigdy żadnego z tych środków nie wziąłem do ust. Wiem, że narażam się fachowcom od narkotyków. Cholera, dziwna rzecz z tymi fachowcami. Jest kilku, przed którymi --

chapeau bas. Ale coraz więcej takich, którzy trąbią o narkotykach na prawo i na lewo, a jednocześnie uspokajają sumienie społeczeństwa. Narkotyki to, owszem, problem poważny -- myśli zaniepokojone społeczne sumienie, ale błyskawicznie niweluje sobie ten dyskomfort, bo niewygodną, ziejącą niszę wypełniają wszechobecni specjaliści od kręcenia w mediach cukrowej waty podczas wstrząsających wejść na żywo między reklamami proszku a "Randką w ciemno". Dzięki nim wraca spokój. Problemem już ktoś się zajął. Są mądrzejsi. To dzięki takim gwiazdorom rodzice patrzą na plakaty informujące, w jaki sposób dowiedzieć się, czy dziecko brało, jak na komunikat z Marsa, a posłowie nie mogą się zdecydować, co jest w naszym kraju dozwolone, co nie. Jedni eksperci opowiadają się za legalizacją narkotyków miękkich, inni protestują, twierdząc, że od miękkich już tylko krok do twardych. Pozostali twierdzą, że nie ma ani miękkich, ani twardych, jeszcze inni zaś -- po prostu biorą, bo żeby z wrogiem walczyć, trzeba go lepiej poznać.

Przez narkotyki pochowałem już kilku kolegów. Wszystkich tych, którzy będą osądzać mnie jako ignoranta, proszę, niech pozwolą mi na chwilę smętnego i niefachowego zawodzenia nad grobem kumpli. A może i na odrobinę śmiechu, bo czasem już nic innego nie zostaje. Siedemdziesiąt procent moich znajomych pali, snifuje, łyka. Michasiem realnie wstrząsnęło, g

dy podpowiedziałem mu liczbę moich używających kolegów.

-- Siedemdziesiąt procent twoich znajomych to narkomani?! Stary, czy ty żyjesz w Amsterdamie?! -- zapytał Michaś retorycznie. Gdy wyjaśniłem mu, że wliczam w to amatorów marihuany, roześmiał się z politowaniem. -- Co, katolickie sumienie wierzga przeciw ościeniowi? Taką mamy erę -- nastał

Czas wypalania traw

-- Kopsniesz joincika? -- to pytanie jest jedną z bardzo niewielu pozostałości po kontrkulturowej rewolucji końca lat 60. O ile jednak hipis -- jeśli da się jeszcze spotkać żywego -- zasługuje dziś wśród młodzieży jedynie na miano "kwiatostanu" (pogardliwa pochodna eufemizmu dzieci kwiaty), o tyle jego nieodłączny atrybut w postaci skręta z marihuaną u progu XXI wieku realnie zagraża popularności wszystkich

innych używek. Nie ma zresztą konkurencji. To, czym zaciąga i zachłystuje się współczesny, dobrze wychowany młodzian i młodzianka, to marihuana, królowa salonów. Znamienne, że chyba żaden stymulator rozkoszy nie dorobił się w języku polskim tylu pieszczotliwych określeń, co ona. Od pełnej rewerencji marii, przez poufałą marychę, ekscytującą obcością Mary Jane (MJ), swojską -- gandzię, techniczno-handlowe -- staff, towar i paliwo, po ekologiczne: trawę i sianko, a wraz z nimi -- słusznie wywołujący zapałczane skojarzenia sianów czy wreszcie nasycone perwersyjną czułością semiordynarne zielsko.

Ileż pojawiło się w naszym języku określeń tego, co można ze wspomnianą marią robić! Najpopularniejsze to obok klasycznych, odnoszących się też do tytoniu, żulerskich -- "kopsnąć sztacha" vel "szluga", "ściągnąć chmurę", nieco bardziej wyspecjalizowane -- przynależne tylko jej: "przypalić faję", "skręcić jointa" "ujarać się", "upalić się", dzięki czemu można "odjechać", "odlecieć", "być na haju", "zakręcić się (np. jak chińs

ki termos)" etc., etc.

Jeśli coś pozostawia w języku aż tak wyraźny ślad, to musi to -- w konfrontacji z powszechnym obrazem młodzieży ograniczającej wszelki wysiłek koncepcyjny do niezbędnego minimum -- zrodzić przypuszczenie o bardzo ważnej roli wspomnianej Mary Jane w życiu pokolenia. Czy to świadome uczucie? Popytałem w Internecie -- do prenumeraty czołowego organu palaczy, amerykańskiego "High Times" nie przyznał się nikt. Do udziału w dorocznym pucharze konopnym -- turnieju różnych odmian konopi -- jeden

fan zielska.

Kilka miesięcy temu poszliśmy ze znajomymi do klubu, o którym wiadomo, iż średnia wieku przekracza tam osiemnastkę tylko wtedy, gdy akurat przypadkiem zajrzy patrol policji. W powietrzu -- przysłowiowa siekiera, co piąty licealista trzymał w rękach (legalną, na własny użytek) fifkę (zbawienny wynalazek dziadków), a reszta paliła metodą na "fajkę pokoju". Oczywiście nie tylko palili -- również konwersowali, pili browar. Nasze starcze głowy (24, 28 i 30 lat) po kwadransie miały już dość -- sama tyl

ko bierna inhalacja klubowych oparów doprowadziła nas do przedsionków nadświadomości. Taka bezideowa masówka jest chyba znakiem, iż zanika w kulturze jedno z jej fundamentalnych praw -- misterium przełamywania tabu. Stanął mi przed oczyma wyniesiony z podstawówki obraz kolegów, którzy wychowywani w kulcie trzeźwości potajemnie konsumowali zakazany owoc w stężonej postaci radzieckiego spirytusu marki Royal. Sądzili naiwnie, że alkohol dorośli mieszają z sokiem podobnie jak oni -- dwa łyki royala, łyk pomarańczowego nektaru. Rzygali później rzecz jasna jak koty. I teraz są co najwyżej kulturalnymi piwoszami, ale ja pytam: jakie tabu przełamuje ta upalająca się do nieprzytomności smarkateria?

-- Odp... się od smarkaterii -- zaznaczył w tym miejscu kolega recenzent, zaciągając się skrętem po wyjściu z londyńskiego metra -- żadne tabu, ona po prostu czerpie wzorce od starszych.

-- A dlaczego palą starsi?

-- Bo trawa daje speeda. Świat po niej wydaje się piękniejszy. Zero ideolo!

-- Widzisz, Michaś, g... prawda -- dodałem, osiągając poziom interlokutora -- to element szerszego problemu. Świat wcale nie pociąga tak tych młodych ludzi, jak pociągał ich o kilka lat starszych kolegów. Oni widzą kretyństwo ideologii zarabiania i walki lansowanej przez yuppies. Chcą żyć cudnie i

bez wysiłku, romantycznie, niczym kwiatki, szukają wartości, ale ich nie znajdują, bo świat jest brzydki i zły. Poprawiają go sobie, jak umieją.

-- Ty to jesteś, kurde, rosiczka.

Z archiwum X

Czym jest ta nowa generacja X (w polskim wydaniu), bo tak się ją roboczo określa, zrozumiałem podczas sympatycznej imprezy w podwarszawskim Grodzisku. Koleżanki i koledzy, głównie świeżo upieczeni studenci, najpierw deliberowali przy piwku. Z magnetofonu (sic!) leciały przeboje z lat 80. (sic!), wytworzył się specyficzny klimacik. Po mniej więcej godzinie koleżanka wyciągnęła fifkę. Po dwóch -- towarzystwo, przekrzykując się, snuło wizje, co będzie, gdy kosmici porwą papieża i wszczepią mu implanty w dwunastu (sic!) miejscach. Około drugiej nad ranem impreza przeniosła

się na balkon, jeden z kolegów udawał sygnał telewizyjnych "Wiadomości", drugi był Jolantą Pieńkowską i w ten sposób o lądowaniu UFO dowiedziało się całe wyrwane ze snu miasto. Moi koledzy nie zarzucili natchnienia. Porzucając pracę i szkołę, przez następne dwa tygodnie nakręcili w plenerze parodię Z archiwum X, jeden z najlepszych filmów amatorskich, jakie oglądałem. To już nie było to, czego świadkiem byłem na pierwszym roku studiów, gdy moi koledzy hobbystycznie hodowali gandzię w doniczkach, a raz na tydzień jeździli do Kampinosu po halucynogenne grzybki, palone potem przemyślnie na puszce po coca-coli. Film, który widziałem w Grodzisku, to zwiastun nowego gatunku -- nazwałbym go roboczo teologią wyzwolenia od rzeczywistości.

Pomyślałem sobie, że może to jednak nie dostojna, programowo kontestująca, klasyczna, opisywana przez Amerykanów generacja X. Może gdyby w Polsce było coś takiego jak kultura klubowa, moi znajomi z Grodziska byliby jej częścią.

Z pojęciem clubbingu po raz pierwszy zetknąłem się w Wielkiej Brytanii. System jest prosty -- młodzi ludzie, niekoniecznie wykształceni, a jednak dzięki nasączeniu informacją diablo inteligentni, olewają karierę, podejmują byle jakie prace, wszystko to między innymi po to, by w piątkowy wieczór dać się ponieść f

ali zabawy, zmieniając kluby aż do poniedziałkowego brzasku, kiedy trzeba zwlec się do pracy. Po co do pracy? Żeby mieć na prochy na następny weekend. Matt, Kelly, Nina, klubowicze, których poznałem w północnej Anglii, do złudzenia przypominają bohaterów filmu Human Traffic, który w Polsce spotkał się z mizernym przyjęciem. Fantastyczne poczucie humoru, arcyinteligenta kpina z kultury masowej, w połączeniu z totalną zakrętką narkotyczną (Moff z Human Traffic peroruje na haju, że Mistrz Joda z Gwiezdnych wojen dlatego był zielony, że palił trawę, a Han Solo to międzygalaktyczny handlarz zielskiem) -- dawały uroczą, ale nieco beznadziejną mieszankę. Ci ludzie dążyli do autodestrukcji, choć z polotem. Aby ich upamiętnić, zajeździłem na śmierć płytę z muzyką z tego filmu. Poszedłem nawet na clubbingową imprezę po uroczystej premierze filmu -- drętwą jak akademia ku czci. Bartek Winczewski z "Machiny", największy w Polsce znawca tematu, wytłumaczył mi później, że clubbing miał w Polsce szanse pięć lat temu, gdy powstawały pierwsze kluby, które z czasem zmieniały się zazwyczaj w homogeniczne pubo-kawiarnie z potańcówką. Teraz -- to u nas rozrywka dla elit.

Michaś dodał w tym miejscu, że prawdziwy clubbingowiec bierze to, co sam chce, i tylko jeśli potrzebuje -- to taki clubbingowy humanizm -- wolność wyboru jednostki. Ale zostawmy jeszcze na chwilę prochy. Skupmy się na trawie. Matt i Kelly są częścią subkultury, palą z przyczyn ideowych. U nas nie ma clubbingu, kwiatostany to margines, generacja X raczkuje. Dlaczego wię

c w Polsce palą dziś prawie wszyscy, skoro żadnej pokoleniowej ideologii tu nie widać? Dlaczego moja kuzynka dwa lata temu czerwieniła się na myśl o trawie, a dziś otwarcie informuje, że zawsze ma przy sobie jointa? Dlaczego w warszawce nie ma już imprezy na poziomie bez tradycyjnego sztacha? Dlaczego jedna z największych polskich aktorek, chwilowo bez propozycji, publicznie przyznała, że zawsze ma przy sobie skręta z marihuaną?

Moja teza jest brutalna -- ekstra doznania to tylko pół motywacji. Drugie pół -- nieustanne dyskusje na temat legalności trawy, które sprawiają, że palenie jest czymś, co wywołuje dreszczyk towarzyszący subtelnej nieprawomyślności u przykładnych obywateli.

Jeśli przykładni obywatele, niby to w ukryciu, przypalają z rozkoszą, to można młodzieży tłumaczyć, że od narkotyków miękkich tylko pół kroku do tych twardych. Młodzież będzie się upalać do nieprzytomności, bo, jak pisał klasyk, owszem, patrzy na powściągliwość starszych, ale "ogarnięta dziwną chętką, pragnie dużo, byle jak i prędko"

.

Podobną do tej powyżej tezę przedłożyłem tego samego wieczoru, oczywiście w trakcie clubbingu Michasiowi, a następnie moim brytyjskim kolegom. Najpierw, rzecz jasna, wyśmiali głupotę polskiej młodzieży, a Michaś zachęcił ją do czytania klasyków, przykładowo Szekspira, którzy, jego zdaniem, też byli upaleni. Widząc potępienie w moich oczach, przyprowadzili na naszą kanapę kumpla, który studiował przyszłościowy kierunek na jednej z najlepszych na świecie uczelni i który bez amfetaminy nie mógł już sobie po

radzić. Co lepsze? -- pytała Kelly. -- Programowa, luźna kontestacja rzeczywistości czy dramatyczna próba osiągnięcia sukcesu? U nas trawka to nie narkotyk -- ale, używając twoich standardów, narkotyzujemy się wszyscy. A ty się nie narkotyzujesz? Sukces, telewizja, podróże, imprezy? Szybki seks? Nie szukasz doznań? Nie nakręcasz się do oporu szybkim życiem?

Michaś przełożył te wyrzuty na polski: -- Czy ty nie rozumiesz, że ty też się załatwiasz, tylko po chrześcijańsku, metodami naturalnymi? Oddasz punkty przed czterdziestką na gustowny zawalik. Czy ty nie rozumiesz, że nie różnisz się niczym od smętnych gówniarzy z roku twojego brata studiującego prawo na prowincjonalnym uniwersytecie, którzy jadą na amfetaminie od sesji do sesji, albo tych z akademii medyczne

j, albo z innych przyszłościowych, ale wymagających olbrzymiego wysiłku kierunków? Ludziom kompletnie już odwaliło na punkcie wyzwalania z więzów rzeczywistości. Kiedyś była tylko wóda, śledzik i przaśny seks -- a teraz...

Była druga w nocy, klub w północnym Londynie, Michaś, przyszły lekarz, żeby rozładować atmosferę, opowiedział o swoich kolegach z roku, którzy kilka lat temu próbowali opracować metodę podawania sobie red bulla i innych energetyzujących napojów w bolusie -- szybkim dożylnym wlewie, a następ

nie na lekkim haju próbowali się podładować defibrylatorem.

-- Problem jest, rozumiesz, w tym, że chcielibyśmy wszystko naraz i dużo. Przeskoczyć sami siebie, przebić głową mur własnej świadomości.

To była ostatnia refleksja Michasia, zanim tego wieczoru na dobre zniknął w łazience. Znów przeliczył się z chemią.

Dokąd prowadzi ta droga?

Bodaj w 1995 roku w Wielkiej Brytanii rozpętała się ogromna publiczna kampania wymierzona w producentów tabletek szczęścia, ecstasy, po których świat staje się kompletnie odleciany, kolorowy, a jego amator nabiera sporej wytrzymałości na ludyczne trudy. Gazety i telewizja epatowały zdjęciem córki policjanta, która zmarła z przedawkowania. Dopiero po tym medialnym boomie wytropiono substancję niezbędną do produkcji ecstasy, o

stra nagonka policji na chemiczne manufaktury zaowocowała tym, że producenci ecstasy przenieśli biznes do Holandii (gdzie w końcu też rozpoczęło się polowanie), aby później wynaleźć 4 MTA, środek, przy którym ecstasy to małe piwo.

Rok temu w jednym z klubó

w w jakimś angielskim Grójcu dowiedziałem się o śmierci naszej wspólnej koleżanki, 22-letniej Kathy. Matt, na co dzień konsultant ds. narkotyków w miejscowej szkole, ujarany jak niemowlę, opowiadał mi z przejęciem o ostatniej imprezie, w której uczestniczyła. -- Brała piguły, jedna za drugą. Piliśmy. Co chcesz, duża dziewczyna. I nagle, wiesz, zrobiła się taka niebieska. Przyjechali medycy, reanimowali ją przez godzinę. Sekcja zwłok nie wykazała kompletnie nic. Serce -- w normie, w płucach -- powietrze. Przy przedawkowaniu ecstasy mózg nienaturalnie puchnie. A tu nic -- ani śladu. Natychmiastowa śmierć.

Po kilku miesiącach Kathy została zarejestrowana jako kolejna śmiertelna ofiara przedawkowania czterometylotiamfetaminy. Ten narkotyk znany był brytyjskiej policji od dawna. Był na liście substancji zakazanych. Dopiero niedawno okazało się, co naprawdę potrafi.

W Wielkiej Brytanii do złudzenia przypomina zażywany masowo i u nas przez zaziębionych najzwyklejszy paracetamol. Białą, okrągłą tabletkę przecina wpół linia ułatwiająca przełamanie. Podobno to dlatego nazwano ją i jej pochodne

flatliners (flat line -- dosł. płaska linia). Kilka miesięcy po tym, jak nowa piguła pojawiła się na brytyjskim rynku narkotyków, do banalnego skojarzenia doszedł wymiar tragiczny -- flat line to też prosta linia na monitorze EKG, po prostu zgon.

O flatlinerach, nowej esctasy, przeczytałem po raz pierwszy w lutym 1999 roku w brytyjskim "The Face". Wymieniał co najmniej pięć rodzajów śmiertelnych piguł. Kilka miesięcy później znajomy pochwalił mi się, że bez przeszkód nabył 4 MTA w klubie, który upodobała sobie smarkateria mojego rodzinnego miasta na Podlasiu. Ba, dobremu klientowi dealer dołożył nawet w ramach promocji tzw. mitsubishi, czyli MDMA, specyfik silniejszy kilkadziesiąt razy

od klasycznego ecstasy, swoją nazwę zawdzięczający gwiazdkom przypominającym logo samochodowego koncernu.

"The Face" opisywał ze szczegółami historię pierwszego na Wyspach udokumentowanego przypadku śmierci po wzięciu 4 MTA, 22-letniego Rene Saundersa z Shrawbury. Historia niczym z arcydzieł kultury masowej. W piątkowy wieczór Rene wybrał się ze znajomymi na imprezę do jednego z tzw. miejsc funu, bawili się świetnie. Tego wieczoru Rene podobno powiedział matce, że ta noc zakończy jego romans z narkotykami.

Koniec romansu był tragiczny -- śmierć z nieustalonych przyczyn w miejscowym szpitalu. Facet dostał drgawek. Nikt nie zadzwonił po karetkę. Tłumaczenie było proste -- on zawsze tak wyglądał po prochach. I zawsze z tego wychodził. -- Poza tym, ja też brałem -- mówi jego kumpel.

Sekcja zwłok, jak później u Kathy, nie wykazała żadnych zmian. Świadkowie zeznali policji, że Rene był już wzięty i na koniec dopalił się czymś ekstra -- flatlinerem. Mówi się, że flatlinery wchodzą w śmiertelne reakcje praktycznie ze wszystkimi innymi narkotykami. Jeden z holenderskich dealerów załączał podobno do piguł ulotkę z ostrzeżeniem i radą, aby klient, przyjmując je, spożywał też dużo wody. "The Face" zauważa, że na Wyspach dealerzy zawarli niepisaną umowę, że flatlinerów nie ro

zprowadzają. Nie pozwala im na to ich system wartości -- a w domyśle prosta logika rynku -- jak wiadomo, martwy klient to żaden klient.

Podobno na rynku 4 MTA pojawiła się po raz pierwszy w 1969 roku. Wtedy miał to być środek wspomagający leczenie depresji. -- Prozac stymulował wytwarzanie serotoniny, substancji, która, z grubsza rzecz biorąc, ma istotny wpływ na psychiczne samopoczucie jednostki. Jednak serotonina powstała w wyniku działania 4 MTA nie ulega reabsorpcji, po prostu pozostaje w mózgu -- tłumaczył

mi ostatkiem sił Michaś. -- Po ecstasy czujesz, że odleciałeś, ale później zawsze wracasz na ziemię. Koniec jazdy. Jeśli chcesz jechać dalej -- musisz wziąć następną pigułę. Gdy bierzesz flatlinera, najpierw nic nie czujesz. Bierzesz następnego i ładujesz się na górę, i mimo że wydaje ci się, że zlazłeś -- nadal tam jesteś. Gdy bierzesz następną -- startujesz już z innego poziomu. Schody do nieba nie mają końca.

-- A po jaką cholerę w ogóle się na nie piąć?

-- Bo niespokojna jest moja dusza, dopóki nie spocznie

w Panu. W coś, k..., trzeba wierzyć...

Dochodziła szósta. Nad Londynem wschodziło słońce. Michaś zwalił się ostatecznie w moje objęcia. Zabełkotał coś jeszcze i zasnął.

SZYMON HOŁOWNIA
ur. 1976, do sierpnia tego roku był dziennikarzem i redaktorem "Gazety Wyborczej", autorem programów o kulturze masowej w Polskim Radiu Białystok, w sierpniu rozpoczął nowicjat w zakonie dominikanów.

 

Dwóch niepancernych i pies

z anonimowym celnikiem rozmawia Grzegorz Jasiński

Kiedyś znajomy celnik zapytał się zwierzchnika: "Jeżeli na oddział przypadają dwie kamizelki kuloodporne, to z tego wniosek, że reszta ludzi ma iść na odstrzał?". Usłyszał, że jeśli się boi, to w takiej sytuacji ma odmówić udziału w akcji. "Gdybym się bał, to bym sprzedawał śledzie w sklepi

e rybnym" -- odciął się zdesperowany.

Pracuje Pan w wydziale przeciwdziałającym przemytowi narkotyków, wymaga to determinacji. Czy można być celnikiem z powołania?

Myślę, że każdy, kto chce osiągnąć sukces w swoim zawodzie, musi być jego pasjonatem. Musi wiedzieć, czego oczekuje od siebie i czego mogą oczekiwać od niego inni. Ktoś, kto chce być celnikiem, a nie ma pewności, czy zdoła stanąć na granicy i nie wziąć łapówki, nie powinien wybierać tego zawodu. Każda łapówka jest złem, ale branie jej za przepuszczanie narkotyków jest złem zwielokrotnionym, bo dotyczy życia już nie tylko pojedynczego człowieka, ale znacznej części społeczeństwa. Jeśli chodzi o propozycje łapówki, to przy narkotykach w zależności od wielkości przemytu zaczynają się one od kilkuset marek, a kończą się na bardzo dużych pieniądzach. Za puszczenie większego transportu można sobie kupić niezłej klasy samochód.

Czy przepuszczanie narkotyków za łapówkę jest zjawiskiem częstym?

Nie słyszałem o jakimś koledze, żeby wziął "w łapę" i puścił. Nie mówię, że jest to zjawisko niespotykane, ale praktycznie niewykrywalne. Ryzyko jest zbyt duże. Człowiek, który weźmie łapówkę za narkotyki, jest już w pewnym sensie skończony, chodzi na pasku mafii czy przemytników. Najczęściej się go nagrywa albo filmuje. Musi zatem przepuszczać coraz więcej towaru.

Zawód celnika uchodzi za jeden z najstarszych skorumpowanych zawodów. Czy można zatem sądzić, że celnicy zajmujący się narkotykami to jakaś odrębna kasta?

Są celnicy, którzy są skorumpowani, i tacy, którzy łapówek nie biorą. Wielokrotnie spotykałem się z sytuacją, kiedy koledzy odmawiali wzięcia bardzo wysokiej łapówki. I to w momencie, kiedy próbujący ją wręczać powoływał się na swoje koneksje z przełożonymi. Oczywiście wielu ma połamane kręgosłupy i bierze. Łapówki bezpośrednie przestają być nawet najgorszym złem. Bardzo niebezpiecznym trendem jest ukryte łapówkarstwo, łapówkarstwo w białych rękawiczkach. Prywatne firmy wynajmują do prowadzenia swych księgowych spraw urzędników państwowych i celników. Ten czarny obraz warto rozjaśnić sylwetkami nieprzekupnych celników. Pamiętam człowieka pracującego w wydziale narkotykowym. Był on dla mnie człowiekiem nieskazitelnym. Tak się złożyło, że jego syn okazał się dealerem narkotyków. Zaczęto go szantażować, a gdy to nie pomagało, puszczono tu i tam plotkę, że jako ojciec musi przekazywać synowi informacje służbowe. Chłop tak się przejął, że zmarł na zawał serca. Powiedzieć w tym momencie, że był uczciwy do bólu, by nie starczyło. Zapewniam pana, że istnieją uczciwi celnicy, których się nie promuje, a przecież wart jest robotnik swojej zapłaty.

Ile celnik zarabia?

Przy takich obciążeniach psychicznych i ryzyku pracy stanowczo za mało. Dąży się do tego, żeby w danym urzędzie ponad 60% zatrudnionych miało wyższe wykształcenie, znało co najmniej jeden język zachodni. Początkujący celnik zarabia brutto około 1400 zł. To się ciągnie przez pierwsze trzy lata, a później jest to niewiele więcej. Pasja musi mu to wynagrodzić. Zarobek jest mały, natomiast cena, jaką przychodzi

płacić, jest wysoka.

Człowiek, który wykryje na granicy duży przemyt, zahaczający o interesy zorganizowanej grupy przestępczej, jest poważnie zagrożony. Telefony do domu, grożenie rodzinie. W większości przypadków trzeba taką osobę dla ratowania życia jej czy rodziny przenosić z urzędów granicznych do urzędów wewnętrznych. I to po cichu, żeby nikt nie wiedział. Człowiek nakryty trafia za kratki, ale jego obstawa i zleceniodawcy -- nie. Kolega po udanej akcji, za którą nie otrzymał nic oprócz pogróżek od maf

ii, sam odprowadza dzieci do przedszkola. Ilu ludzi się znajdzie, żeby dzień w dzień narażać swoje życie, a przede wszystkim rodziny, za takie pieniądze? Niekiedy rodzina nie wytrzymuje napięć związanych z zawodem męża, ojca. Kolega nie puścił przemytu, w konsekwencji musiał się przeprowadzić do innego miasta. Nie otrzymał praktycznie żadnych gratyfikacji finansowych. Za wykrycie przemytu o wartości 150 tysięcy dostał niecałe 600 złotych. Na dodatek rozpadła mu się rodzina, żona nie wytrzymała napięć i przeprowadzek.

W pewnym momencie celnik mówi po prostu: piep..., i przymyka oczy. Według ustawy celnik może dostać do 10% ze sprzedaży skonfiskowanego towaru albo do 10% jego wartości. W praktyce nie przekracza się trzykrotności jego pensji. Skonfiskowane towary przechodzą na rzecz Skarbu Państwa. I on dopiero po ich sprzedaży płaci celnikom. W praktyce wyegzekwowanie tego jest bardzo ciężkie.

Przypuszczam, że dostarczacie Skarbowi Państwa dużych pieniędzy. Dlaczego wam nie dają tego, co się należy?

Bo w kolejc

e czekają nauczyciele, pielęgniarki i wszystkie inne grupy potrzebujących.

Jednak gdybyście otrzymywali premie za wykryte towary, to wasza efektywność zwiększyłaby się i Skarb otrzymywałby więcej pieniędzy.

Jest oczywiste, że gdyby celnicy otrzymywali godziwe pieniądze, nie braliby łapówek i więcej pieniędzy trafiałoby do Skarbu Państwa. Z tym, że jeżeli chodzi o narkotyki, sprawa przedstawia się nieco inaczej. Jesteśmy jak gdyby deficytowi. Skonfiskowanych narkotyków nie można dalej sprzedać, zostają znis

zczone. Ktoś inaczej powinien przeliczać wartość udaremnionych przemytów.

Jaka jest wykrywalność przemytu narkotyków?

Szacuje się, że 10 do 20% jest wykrywanych, a reszta przechodzi. Ale to równie dobrze może być 5%. Są różne metody liczenia. Porównuje się na przykład, ile kokainy potrzeba, żeby zaspokoić rynek, a ile zostało skonfiskowane. Różnica musiała przejść przez nieszczelną kontrolę.

W jaki sposób -- poza lepszym finansowym motywowaniem celników -- wzmocnić tę kontrolę?

Jednym ze sposobów na uzdrowi

enie sytuacji byłyby tzw. fundusze operacyjne, którymi Urząd Celny nie dysponuje. 90%, by nie powiedzieć 99% wykrycia przemytu jest możliwe dzięki tzw. "cynkom". W wyniku rutynowych kontroli wykrywa się niewiele. Za stosunkowo niewielkie pieniądze można uzyskać informację, która umożliwia wykrycie przemytu.

Skoro nie ma funduszy, to skąd pochodzą informacje?

Jednym z ich źródeł są wzajemne donosy zwalczających się grup. Czasem zdarzy się tak, że celnik dzieli się z informatorem swoją nagrodą, której by nie zdobył, gdyby nie ta informacja. Do kolegi zgłosił się człowiek, który za obiecane 500 zł dał mu informację o przemycie. Informacja okazała się prawdziwa. Informator, niestety, pieniędzy nie dostał, bo i celnikowi nagrody nie dano. Na przykład niemiecki

Urząd Celny ma na ten cel pieniądze i legalny taryfikator. Wiadomo, ile informator dostanie od przemytu, do którego wykrycia się przyczynił.

Czy to działanie jest moralne?

A jakie jest wyjście? Puszczanie przemytu? Bezbronność wobec przemytu? Dla mnie niemoralne jest przyzwolenie na przemyt bądź nieskuteczna walka z nim. Co jest bardziej moralne: trzymanie się litery prawa i w rezultacie zgoda na przemyt, na przestępstwo, czy działanie na granicy prawa wynikające z pragnienia uzdrowienia sytuacji?

Co jeszcz

e może usprawnić działania?

Zwiększanie bezpieczeństwa pracy. Celnik wchodzi do akcji nieuzbrojony, chyba że jest chroniony przez specjalne oddziały policyjne. Nie ma nawet kamizelki kuloodpornej, bo jej zakup przekracza możliwości finansowe GUCu. Kiedyś znajomy celnik zapytał się zwierzchnika: "Jeżeli na oddział przypadają dwie kamizelki kuloodporne, to z tego wniosek, że reszta ludzi ma iść na odstrzał?". Usłyszał, że jeśli się boi, to w takiej sytuacji ma odmówić udziału w akcji. "Gdybym się bał, to bym sprzedawał śledzie w sklepie rybnym" -- odciął się zdesperowany.

Jedną z najskuteczniejszych metod przeciwdziałania przemytowi byłaby intensyfikacja działań grup operacyjnych, które powoli zaczynają się pojawiać na szlakach komunikacyjnych. Chodzi mi o tzw. kontrolę tranzytu. W większości przypadków jest tak, że jeśli komuś uda się towar przemycić, to czuje się już bezkarny. Chodzi o to, żeby nikt się nie czuł bezpieczny dlatego, że na granicy dał komuś łapówkę. Skuteczność tych działań jest ewidentna.

Co P

an sądzi o nowelizacji ustawy antynarkotykowej? Środki masowego przekazu sugerują, że jest to ustawa nie przeciw handlarzom i narkobiznesowi, ale przeciw narkomanom, którym należy się raczej pomoc.

Trzeba znieść słabe miejsca w ustawie. Dotychczasowy punkt mówiący o dopuszczalności posiadania narkotyków na własny użytek jest fatalny. Przecież wiadomo, że dealerzy w większości przypadków mają przy sobie taką ilość towaru, którą zawsze można tak zakwalifikować. Kto ma decydować, czy to jest na własny użytek? Przecież tzw. działka jest uzależniona od rodzaju narkotyku i od biorącego. To, co dla jednego jest dawką śmiertelną, dla innego nie wystarcza. Policjant nie może się nad tymi sprawami zastanawiać, ale kierować zatrzymanych do kompetentnego organu orzekającego. Trzeba wierzyć w to, że nie będzie zdejmował z ulicy każdego ćpuna, żeby podwyższyć statystyki. Trzeba wierzyć w dobrą wolę i rozum policjanta. Natomiast dzięki temu narzędziu nie będzie mu grał na nosie dealer zasłaniający się tym niefortunnym punktem ustawy. W ustawie trzeba przynajmniej dokładnie określić, o jakie ilości posiadanego narkotyku chodzi. Ustawa nie może być niejasna. U nas, przy kontroli celnej, każda wykryta ilość jest zgłaszana policji. Nas nie interesuje, czy to jest na własne potrzeby. Cło w to nie wnika.

Część ludzi, w tym również niektórzy politycy, twierdzi, że legalny obrót narkotyków uzdrowiłby sytuację i zlikwidowałby podziemie.

Taką sytuację mamy w Holandii i w Danii i ludzie nadal tam umierają z przedawkowania. To nikogo niczego nie nauczyło.

Narkotyki to nie tylko wpędzanie w biedę młodego pokolenia. W międzynarodowej konwencji antynarkotykowej z 1988 roku czytamy, że stanowią one źródło niewyobrażalnego dochodu organizacji przestępczych. To dzięki pieniądzom pochodzącym z narkobiznesu mafie mogą później korumpować państwa nawet na szczeblu rządowym.

Wydaje mi się, że ktoś na górze nie widzi tego problemu. Nie zauważa się często związku między zażywaniem narkotyków a przestępczością. Dla części społeczeństwa narkotyki to problem jakiegoś odrażającego ćpuna. Jeden mniej, jeden więcej. Na cały Wojewódzki Urząd Celny jest dwóch pracowników przeszkolonych w dziedzinie narkotyków. I pies. Bardzo mądry pies, którego używamy też do wspólnych działań z policją.

Czyli dwóch niepanc

ernych i pies. Ten ostatni ma chyba tę niepodważalną zaletę, że nie domaga się premii, nie da się go skorumpować ani zastraszyć. Czyli cała nadzieja w psie?

Jak już mówiłem, procent wykrywalności przemytu w wyniku rutynowych kontroli jest znikomy. Większość udanych akcji zaczyna się od informacji. I tutaj trzeba być ostrożnym, bo zdarza się, że celowo informuje się Urząd Celny, że będzie przemyt. I rzeczywiście jest. Wszystkie służby zajmują się kurierem, który ma przy sobie stosunkowo niewielką ilość towaru, po czym jedzie transport właściwy, o wiele większy.

Dalej, celnik szukający narkotyków ma za zadanie obstawić określone kierunki, szlaki, na przykład z Holandii i Turcji. Po trzecie, trzeba odczytywać tzw. body language, język ciała -- przemytnik swoim zachowaniem często się zdradza: nadmierna gadatliwość, mówienie nie na temat, wędrowanie oczami w innym kierunku itd. Podejrzany bagaż. Na przykład kurier wiozący połyki, narkotyki w przewodzie pokarmowym, podpadł celnikowi przez to, że w swoim skromnym bagażu miał lekarstwa powstrzymujące wydzielanie soków trawiennych.

Dziękuję za rozmowę, myślę, że nie będziemy wchodzić w szczegóły, by przez przypadek nie stworzyć materiału instruktażowego i mimo kiepskiego wyposażenia życzę sukcesów.

 

Stwierdzone przestępstwa związane z narkotykami:

Rok

1985

1989

1994

1999

Liczba

1763

2278

4000

15628

Stwierdzone przestępstwa dealerskie:

Rok

1985

1989

1994

1999

Liczba

140

493

361

10305

Wykryty przywóz, wywóz lub tranzyt narkotyków:

Rok

1985

1989

1994

1999

Liczba

4

5

20

406

 

 

 

 

 

KATARZYNA ANDRZEJEWSKA

Czy mój syn jest narkomanem?

-- Mamo, czy ty z choinki się urwałaś, to ty nie wiesz, że maryśka pomimo delegalizacji jest w Polsce hodowana na szeroką skalę, nawet na balkonach? Poza tym, to jest narkotyk miękki, rekreacyjny, daje poczucie jedności ze światem, ma się lepiej wyczulone zmysły: dotyku, smaku i słuchu, daje odczucie fizycznego relaksu, pozwala łatwiej zasnąć.

Nie jest łatwo pisać o własnej porażce. Zwłaszcza matce, której się nie udało. To prawda, że oboje z mężem nie mieliśmy od kilku lat dla dwojga naszych dzieci zbyt wiele czasu, ale wydawało się nam, że od maleńkości żyły w takiej atmosferze, że nic złego nie powinny zrobić.

Co do Zosi, byłam całkowicie spokojna. Dziś, kiedy ma 20 lat, mogę stwierdzić, że się nie myliłam. W przypadku Michała okazało się, że jest inaczej.

Intymny mały świat

Wszystko zaczęło się, kiedy Michał miał 12 lat. Powiedziałam wówczas mężowi, że musi bardziej się nim zająć, bo inaczej dla chłopca ważniejszy będzie autorytet rówieśników niż rodziców. Mąż jednak, zabiegany, ciągle nieobecny, nie miał z nim wspólnego języka, wspólnych zainteresowań. Nie starał się też specjalnie, by znaleźć dla niego czas. Nie, nie chcę obciążać męża tym, co się st

ało.

Jednak Michał coraz częściej znikał z domu na całe godziny, tłumaczył, że on jest inny niż jego siostra, że nie jest domatorem, że pragnie poznawać życie i ludzi, że muszę mu zaufać. Proponowałam, żeby zapraszał kolegów do siebie, ale on tego nie chciał. Chciał za to mieć swój, niedostępny dla nas świat.

Był grzecznym, rozsądnym chłopcem, dotrzymywał słowa, dużo czytał, uczył się najlepiej spośród wszystkich dzieci w klasie. Ciągle wydawało mi się, że mam z nim dobry kontakt i nic nam nie grozi. Rodzina i przyjaciele naszego domu zachwycali się jego oczytaniem, jasnością wypowiadania myśli, sposobem bycia.

Szpitalna lekcja

To było dwa lata temu. Pewnego dnia, kiedy Michał wrócił wieczorem do domu, zauważyłam, że ma rozszerzone źrenice. Zajęłam go rozmową i dokładnie się mu przypatrzyłam. Znajomi, którzy przeżywali początki narkotykowej przygody swojej córki, pouczyli mnie kiedyś, że jest to najłatwiej rozpoznawalny dowód rozpoczynających się problemów narkotykowych. To

był dla mnie szok. Wiedziałam, że wokół nas dostępność narkotyków jest bardzo duża, że nawet dzieci w szkole podstawowej są zagrożone, ale wydawało mi się, iż moje dziecko nie ulegnie tej pokusie. Kiedy więc zobaczyłam pierwszy symptom tego, że dzieje się coś nie tak, postanowiłam działać natychmiast. Powiedziałam:

-- Michał, co ty zażywałeś?

Syn nerwowo zaoponował, mówiąc, że to ja mam halucynacje i że nie brał żadnych narkotyków, ale w końcu wsiadł ze mną do samochodu. Pojechaliśmy do szpitala, na toksykologię. Był późny wieczór. Dyżurny lekarz, starszy, doświadczony pan, bardzo uprzejmie i spokojnie porozmawiał najpierw ze mną. Michał czekał na korytarzu. Powiedziałam o moich wątpliwościach i niepokoju. Pan doktor po chwili zabrał chłopca do sąsiedniego

pokoju. Wreszcie wyszedł do mnie i powiedział:

-- Wydaje mi się, że on nie brał żadnych narkotyków, a jeżeli, to ilości śladowe. Moglibyśmy mu zrobić test, ale raczej nic nie wykaże, a to kosztuje 50 złotych. Ponadto, jeśli wynik będzie dla Michała korzystny, chociaż spróbował, będzie mu się wydawało, że może dalej w to brnąć. Radzę więc nie robić testu, tylko nadal obserwować.

Zaakceptowałam tę sugestię, może zbyt szybko.

-- No widzisz -- mówił Michał w drodze do domu -- ciągle te podejrzenia, a ja mówiłem ci, że jestem w porządku.

Symptomy niebezpieczeństwa

Młody -- jak mówiliśmy o nim w domu -- znikał nadal wieczorami. Czasem gdy wracał, przychodził do mojego pokoju, opowiadał na przykład o tym, jak troszczy się o innych, jak pomaga młodej narkomance na Starówce, by mogła wrócić do domu. Jak rozmawia z nią o niebezpieczeństwie trwania w nałogu. Czasami pytał, czy może wynieść jej z domu coś do zjedzenia. Myślałam, że wychowałam takie szlachetne dziecko, a jestem przewrażliwiona i może rzeczywiście mam nadmierną

wyobraźnię.

Podświadomie jednak czułam, że z synem jest coś nie tak. Mimo że bywały momenty rzeczywiście -- wydawało mi się -- szczerych rozmów, to jednak intuicja podpowiadała mi, że za tą jego szczerością kryje się jakaś gra.

Ten epizod w naszym życiu, o którym chcę teraz opowiedzieć, trwał chyba pół roku. Bez przerwy dzwoniły telefony, jacyś dziwni ludzie o męskich głosach chcieli rozmawiać z Michałem. Tłumaczył, że to jego szkolni koledzy, którzy są już po mutacji i dlatego mają takie głosy. A ja jak zwyk

le węszę coś, czego w rzeczywistości nie ma. Jedno w każdym razie było pewne -- Michał prowadził jakieś tajemnicze rozmowy. Na pytania nie odpowiadał, całkowicie zamknął znów przede mną swój świat. Gdy rozmawiałam o tym z mężem, on to zupełnie bagatelizował, mówił, że jestem przewrażliwiona, że nasłuchałam się jakichś opowieści, że dojrzewanie ma swoje prawa i Michał musi mieć grupę przyjaciół. Syn nadal nie chciał ze mną rozmawiać o swoich sprawach. Zdawał jedynie codziennie suchą relację z tego, co było w szkole, jakie dostał stopnie, kiedy z czego będzie klasówka, i to wszystko.

Szantaż

Wreszcie kiedyś przeżywaliśmy we trójkę -- z córką i synem -- taki wyjątkowo ciepły rodzinny wieczór. Mąż był jeszcze w pracy, a my dyskutowaliśmy o naszych ostatnich lekturach, kiedy zadzwonił telefon. Nic nie wskazywało na to, że teraz miała wyjść na jaw cała prawda. Syn rozpoczął rozmowę, ale odpowiadał zdawkowo: tak, mhm, nie, później. Kiedy odłożył słuchawkę, był blady, trzęsły mu się ręce, miał łzy w oczach.

I wtedy właśnie pękł. Opowiedział nam, że od pół roku jest szantażowany, że grupa dwudziestoletnich osiłków chce go zmusić do tego, by w swojej szkole został dealerem narkotyków, że on nie chce tego robić. Zaczęło się od tego, że chłopak koleżanki z klasy przyniósł je

j wiadomość, iż stanął w obronie Michała, na którego czaili się jacyś mężczyźni, bo im się nie spodobał sposób, w jaki Michał się ubiera. Podobno mieli go pobić za niewinność. Żeby go nie tknęli, chłopiec klasowej koleżanki miał zapłacić im za Michała 300 złotych. Po pewnym czasie admirator koleżanki zażądał zwrotu tych pieniędzy. To była swoista psychodrama. Codziennie dzwonił albo on, albo jego koledzy. Zastraszali Michała. Syn wykręcał się, sądził, że pomoże perswazja, tłumaczył, że takich pieniędzy nie ma, ale to nic nie pomagało. Czuł się w potrzasku tym bardziej, że przychodzili do niego pod szkołę i gdy wychodził z lekcji, wyjmowali pistolet, mówiąc, że jeżeli jutro nie będzie miał tych pieniędzy, które jest im winien, to przestrzelą mu kolana. Ostrzegli, by przypadkiem nie informował policji, bo mają tam doskonałe wejścia. Podawali przykłady, że kartoteka dotycząca któregoś z nich zniknęła z komputera w jednej z komend, bo ktoś z nich ma ojca w policji. Mówili też, że jeśli Michał nie skombinuje tych pieniędzy, to uprowadzą jego siostrę, bo wiedzą, do którego liceum chodzi.

Recepta

Tego wieczoru długo uspokajałam syna. Czyniłam mu wyrzuty, że tak długo żył samotnie w napięciu. Zapewniałam, że ten problem uda nam się razem rozwiązać. Dzięki znajomym dotarłam do jednego z najlepszych w województwie specjalistów od walki ze zorganizowaną przestępczością. Ów oficer powiedział mi, że mam zadzwonić do jednego z prześladowców, przedstawić się jako mama Michała i stanowczo powiedzieć, że jeżeli nie dadzą mu sp

okoju, to zawiadomię tę komórkę w policji. Drżąca z niepokoju, ale i wściekła z buntu, że muszę być narażona na takie sytuacje, postanowiłam zadzwonić. Mąż powiedział, że nie nadaje się do załatwiania tego rodzaju spraw. Wykręciłam numer, który dostałam od Michała, i zdecydowanym głosem powiedziałam do mężczyzny, który odebrał telefon, że jeżeli kiedykolwiek jeszcze będą starali kontaktować się z Michałem, szantażować go albo kogokolwiek z naszej rodziny, to zawiadomię specjalną policyjną ekipę. Potem odłożyłam słuchawkę. Wydawało mi się, że wygrałam. Michała profilaktycznie wysłałam na dwa tygodnie do siostry na wieś, na wypadek, gdyby prześladowcom przyszła do głowy myśl odwetu. Ta akcja okazała się skuteczna i Michał twierdził, że nigdy potem z nimi się nie spotkał, że dali mu spokój.

Otwarcie

W tym roku, jeszcze przed wakacjami, miałam okazję pojechać sama z Michałem na tydzień do Grecji. Mieliśmy czas tylko dla siebie. Podczas jednej z wędrówek Michał pokazał mi jakiś dziko rosnący krzak.

-- To konopie, z

tego robi się marihuanę -- powiedział beznamiętnym głosem i popatrzył na roślinę okiem znawcy.

-- Skąd o tym wiesz? -- zapytałam.

-- Bo się tym interesuję -- odpowiedział.

Brnęłam dalej, kierując się niekłamaną ciekawością.

-- Mamo, czy ty z choinki się urwałaś, to ty nie wiesz, że maryśka pomimo delegalizacji jest w Polsce hodowana na szeroką skalę, nawet na balkonach? Poza tym, to jest narkotyk miękki, rekreacyjny, daje poczucie jedności ze światem, ma się lepiej wyczulone zmysły: dotyku, smaku i słuchu, daje

odczucie fizycznego relaksu, pozwala łatwiej zasnąć.

-- Skąd o tym wiesz?

-- Palimy czasami na imprezach w pubie. W ręcznie skręcanych papierosach zwanych jointami, po wymieszaniu z tytoniem lub, ale to już podczas imprez domowych, poprzez użycie specjalnej

fajki z filtrem wodnym, zwanej bongo.

-- Od kiedy zażywasz marihuanę?

-- Od kilku lat, ale mamo, żeby się na to zdecydować, trzeba poznać siebie. Ja wiem wszystko o tym narkotyku, on nie wywołuje uzależnienia ani skutków ubocznych, jak alkohol czy nikotyna. Ty, mamo, przecież palisz i narażasz się na większe niebezpieczeństwo.

-- Gdzie ją kupujecie?

-- Trzeba się trochę na tym znać, ale dostępna jest na czarnym rynku, gdzie chcesz, w każdym pubie. Za 40 złotych możesz mieć pięć dobrej jakości papierosów. To, że wpadam w sidła niebezpieczeństwa, to bzdura, precz z tą przesadą -- argumentował. -- Przecież w Holandii marihuanę można nabyć i używać legalnie. To nie jest narkomania, to nie jest zło.

Żyć w lęku

Teraz uzmysłowiłam sobie, że Michał wszystko już sobie wytłumaczył. To nie jest zło, to ja jestem słaba, bo palę papierosy, a marihuana jest od nich łagodniejsza, on nie zamierza rezygnować z tej przyjemności.

-- Denerwujesz się, jakbyś nie miała większych zmartwień. Ja nie robię nic złego -- powtarza.

To, co usłyszałam, nadal jest dla mnie szokiem. Powiedziałam Michałowi stanowczo, że na pewno się z tym nie pogodzę, że wymagam od niego dojrzałej decyzji, żeby z tym skończył. Ograniczam mu możliwości wieczornych wyjść, ale żyję w ustawicznym lęku. Nigdy nie przypuszczałam, że może mnie coś takiego spotkać. Dla męża to coś zupełnie normalnego, że Michał spróbował narkotyku. Mąż ma zdecydowanie bardziej liberalne poglądy.

-- Powiedz mi -- mówi -- kto w młodości nie robił głupstw, kto nie próbował. A Michałowi na pewno przejdzie.

Jednak dla mnie każde wyjście Michała z domu to wielki stres. Boję się, czy coś złego się znów nie dzieje. Straciłam całkowicie zaufanie do niego. Mąż ma inne zdanie, uważa, że skoro Michał mi powiedział o tym, to jest w porządku. Tak, ale on nie powiedział, że zdecydowanie z tym kończy. Syn ma już 18 lat, w tym roku szkolnym otrzyma świadectwo dojrzałości, zdaje maturę. Czy ja zdam swój egzamin? Pytałam różnych mądrych ludzi, co robić. Odpowiadali: "Rozmawiać

, tłumaczyć i obserwować, bo nie można zamknąć go w domu na klucz".

Katarzyna Andrzejewska

 

 

TOMASZ JASTRZĘBOWSKI

Narkoman czy kryminalista?

Obowiązująca w Polsce ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii ma 3 lata. Od półtora roku trwają prace nad jej nowelizacją. Dyskusja nad poprawkami do ustawy narkotykowej powinna dać odpowiedź na pytanie: czy państwo będzie, a jeśli tak, to w jakim stopniu, chronić nas przed nami samymi?

Niemal w tym samym czasie do parlamentów dwóch europejskich państw trafiły ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Zaproponowano w nich krańcowo różne rozwiązania -- daleko posuniętą liberalizację i wyraźne zaostrzenie obowiązujących przepisów. Z obu projektów przebija ludzka bezsilność w walce z narkotykowymi mafiami.

Koniec bezradności?

W Szwajcarii proponuje się -- na wzór holenderski -- całkowitą legalizację tzw. narkotyków miękkich. W Polsce natomiast wielce prawdopodobne jest wprowadzenie całkowitego zakazu posiadania narkotyków.

Za taką nowelizacją obowiązującej ustawy głosowali niemal wszyscy posłowie. Wyjątkiem byli parlamentarzyści Unii Wolności, którzy chcieli, by sądy mogły odstępować od wymierzania kary, gdy oskarżony jest osobą uzależnioną. O tym, czy ustawa wejdzie w życie, zdecyduje ostatecznie prezydent Kwaśniewski, któremu przysługuje prawo weta. Prezydencka minister Barbara Labu

da, angażująca się w zwalczanie narkomanii, znowelizowaną ustawę popiera.

W myśl starej ustawy, z kwietnia 1997 roku, nie można w Polsce ukarać osoby, która posiada niewielkie ilości narkotyków przeznaczone do własnego użytku. Posłowie proponują skreślenie tego zapisu. W praktyce oznacza to, że każdy, kto wbrew przepisom dysponować będzie choćby minimalną ilością środków odurzających, może zostać skazany na pobyt w więzieniu.

Z poprawionej ustawy cieszą się przede wszystkim policjanci, którym nowy zapis ułatwić ma walkę z dealerami. Do tej pory wielokrotnie byli oni bezradni, gdyż złapani przekonywali, iż sami są uzależnieni, a znalezione przy nich narkotyki przeznaczone są do użytku własnego.

Przeciwnicy ustawy argumentują, że uderzy ona nie tyle w narkobiznes, ile w jego ofiary -- czyli w samych narkomanów. Nietrudno dostrzec, że takie niebezpieczeństwo rzeczywiście istnieje. Ustawa niesie ze sobą szereg zagrożeń i praktycznie tylko od policji zależeć będzie, czy nowe przepisy staną się pożytecznym narzęd

ziem w walce z dealerami.

Przeciwnikiem nowelizacji jest szef Monaru Marek Kotański, który uważa, że wkrótce do więzień trafiać będą przede wszystkim narkomani (bo łatwiej ich łapać niż dealerów), a sama ustawa spowoduje zwiększenie korupcji.

Brak miejsc

N

owe przepisy natrafić mogą na bardzo trudne do przezwyciężenia bariery organizacyjne. Złapanych z "prochami" narkomanów należałoby osadzać nie tyle w zakładach karnych, ile w specjalistycznych oddziałach terapeutycznych. Trudno sobie wyobrazić, by przywiezionego z ulicy narkomana trzymać na głodzie w celi aresztu śledczego aż do rozprawy. Z kolei zwolnienie z aresztu, tak by oskarżony mógł odpowiadać z wolnej stopy, byłoby zaprzeczeniem sensu istnienia nowego przepisu. Wielce prawdopodobne jest bowiem, że pierwsze kroki narkoman skierowałby do swojego dealera i, kupując używki, po raz kolejny łamał prawo.

Dodatkowym utrudnieniem dla organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości jest fakt, iż w polskich więzieniach i aresztach zwyczajnie brakuje miejsc (we wrześniu 2000 roku w polskich zakładach karnych na oddziałach terapeutycznych wolnych było tylko 30 łóżek spośród 360 istniejących), a w sądach ciągle wydłuża się okres rozpatrywania spraw.

Na pomoc wymiarowi sprawiedliwości nie przyjdą raczej ośrodki terapeutyczne prowadzone przez organizacje społeczne. One również pękają w szwach -- łącznie znajduje się w nich ok.1200 miejsc, podczas gdy uzależnionych w Polsce jest kilkakrotnie więcej.

Właściciel dyskoteki doniesie

Powyższe obawy o nieskuteczność nowego prawa nie muszą się potwierdzić. Warunek -- nową ustawę policjanci powinni wykorzystywać do walki z dealerami, a nie uzależnionymi narkomanami. Inna sprawa, że jak pokazują wyznania byłego narkomana (w tym numerze "W drodze", s. 11-22), dealer i narkoman to czę

sto jedna i ta sama osoba.

Poprawiona ustawa przewiduje zaostrzenie kar za niektóre przestępstwa związane z narkotykami. Wytwarzanie bądź przetwarzanie środków odurzających w celu osiągnięcia korzyści majątkowych będzie teraz karane co najmniej 3 latami więzienia. Dotychczasowe przepisy były nieco łagodniejsze, ustalały górny limit kary (5 lat pozbawienia wolności).

Powiększono także liczbę czynności, za które grozi kara. Dotychczas zabronione było nakłanianie do spożycia i udzielanie innym osobom środków odurzających. W myśl nowej ustawy karane będzie także ułatwianie i umożliwianie użycia narkotyków.

Nowelizacja ustawy wprowadza także jeden zupełnie nowy przepis. Nakazuje właścicielom zakładów gastronomicznych oraz lokali rozrywkowych powiadamiać policję o wszelkich przypadkach sprzedaży oraz zażywania narkotyków na terenie ich lokali. Za ukrycie takich informacji grozi przedsiębiorcom kara dwóch lat więzienia. Pozostaje jednak pytanie, czy właściciele młodzieżowych klubów odważą się na konfrontację z prze

dstawicielami narkobiznesu. Fakt, iż wielu restauratorów woli dziś płacić lokalnym mafiom haracze, niż współpracować z policją, każe, niestety, wątpić w ich chęć składania donosów.

TOMASZ JASTRZĘBOWSKI
ur. 1976, absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, współpracuje z miesięcznikami "Press" i "W drodze", mieszka w Poznaniu.

Oceń treść:

0
Brak głosów
Zajawki z NeuroGroove
  • Szałwia Wieszcza

Przebieg:

Siedzimy z K w pokoju i patrzymy na salvię stojącą na oknie, stwierdzamy zgodnie, że można dziś jej spróbować, bierzemy pakiecik z listkami i dosłownie ociupinkę ziółka (po jednym buchu ziółka nie czuć w ogóle tego okropnego smaku SD), nabijamy lufkę, spalamy po 2 buchy, czekamy 5 min i odpalamy naszą kochaną Lady S.

  • Szałwia Wieszcza

tuż po północy położyłem się spać. jednak nie udało mi się zasnąć i... ciekawość zwyciężyła - spróbuję pierwszy raz w życiu salvii. zapaliłem lampę, przygotowałem sobie walkmana, woreczek z ususzonymi kilkoma liścmi salvii (thx, F.!) oraz lufkę (taką zgiętą do góry). ustawiłem taśmę na utwór green nuns of the revolution - "megallenic cloud" - stary, wykręcony psytrancowy kawałek, którego lubię słuchać zawsze i wszędzie (i w każdym stanie :)). trochę się bałem, bo w sumie ciężko się czułem cały dzień, byłem już na dobre zmęczony no i nie wiedziałem jak salvia na mnie podziała.

  • MDMA (Ecstasy)

Extasy to mój ulubiony środek. Próbowałem wielokrotnie i prawie zawsze miał takie samo, euforyzujące działanie. Pierwszy raz brałem na Sylwestra. nie pamietam, którego roku...

randomness